Po tym, co zafundował nam Arches NP byliśmy bardzo podekscytowani tym, że dzisiaj wieczorem będziemy spali w kolejnym parku narodowym - Zion. Miejsce to we wszystkich przewodnikach, jak i na zdjęciach, czy filmach jest zupełnie inne od pozostałych parków narodowych stanu Utah. W tym parku, oprócz czerwonych skałek jest dużo, bardzo dużo zieleni. Po słonecznych ostatnich dniach byliśmy bardzo wytęsknieni za tym kolorem.
Droga dojazdowa do parku była bardzo przyjemna, nie spieszyliśmy się, cieszyliśmy się droga i widokami za oknem. Zrobiliśmy sobie kilka nieplanowanych postojów, gdy tylko mieliśmy na to ochotę i tak właściwie "przez przypadek", bo akurat było nam po drodze, postanowiliśmy zajechać do jednej z większych atrakcji Arizony tuż przy granicy stanu.
Widoki na trasie |
Miejsce w którym Forrest Gump zakończył swój bieg z widokiem na dolinę Monumentów |
Skąd wzięliśmy się w Arizonie, skoro przed chwila jeszcze byliśmy w Utah?
Jak spojrzysz na mapę, zobaczysz, że droga do Zion NP akurat tamtędy prowadzi. Niestety, ze względu na Covid nie udało nam się odwiedzić wspaniałego kanionu Antylopy - rezerwaty indiańskie są pozamykane, a właśnie na terenie takiego rezerwatu znajduje się kanion. To nic, zostawiamy sobie tę atrakcje na inny termin.
Drugie miejsce, które było w pobliżu naszej trasy to Horseshoe Bend - słynne miejsce z Grand Canyon. Planując nasza trasę zostawiliśmy również i tę atrakcje na przyszłość. Chcieliśmy zajrzeć tutaj przy okazji naszej wyprawy po parkach narodowych od strony Los Angeles. Jednak Goosenecks State Park, który odwiedziliśmy wcześniej rozpalił naszą ciekawość do tego stopnia, że zapragnęliśmy zobaczyć tę popularną atrakcję właśnie teraz, gdy byliśmy w jej pobliżu.
Goosenecks State Park |
Po wyjściu z RV przywitało nas gorące powietrze, ale tak gorące, że aż ciężko było złapać oddech. Chwilę nam zajęło zanim się przyzwyczailiśmy do temperatury. Z parkingu jest naprawdę krótki odcinek drogi do przejścia nad kanion, jednak każdy krok był dla nas wyzwaniem ze względu na wysoką temperaturę. Jednak to, co ujrzeliśmy na miejscu...kolejny raz zbieraliśmy szczeki z ziemi, albo z dna kanionu w tym przypadku.
Horseshoe Bend |
Wielkość kanionu, kolory, przestrzeń - wszystko to sprawiło, że na chwilę zaniemówiliśmy z wrażenia. Piękne miejsce! Kolejny raz natura pokazała nam jak doskonalą jest Artystka. Uwielbiamy sprawiać sobie takie niespodzianki, a ta była wyborna.
Nie spędziliśmy jednak dużo czasu nad kanionem, raz, że temperatura była przytłaczająca, dwa, że musieliśmy wracać do naszej planowej trasy, żeby dojechać do określonej godziny do naszego parku. Chcieliśmy wjechać do niego krótsza trasa, a ta wymagała pewnej organizacji przejazdu. Żeby wjechać do parku od strony wschodniej trzeba przejechać przez tunel w skale, który nie jest zbyt wysoki. Żeby przez niego przejechać większym pojazdem, jakim już było nasze RV, trzeba było zamknąć jedną stronę tunelu. Osoba, która nadzorowała ruch w tym miejscu pracowała do określonej godziny, więc musieliśmy zdążyć przed końcem jej pracy. Sam tunel to super przygoda! Jest całkiem długi, a w skale co pewną odległość są wydrążone okna przez które wpada światło i obrazy z parku. Mieliśmy wrażenie, że przejeżdżamy przez jakiś magiczny portal do innego świata, a już po jego przekroczeniu odnieśliśmy wrażenie, że przekroczyliśmy bramę wjazdowa do Parku Jurajskiego. Kolejny raz nasze oczy poraziła piękna natura. Zielone krzewy, drzewa, piękne białe kwiaty idealnie komponowały się z brązowo czerwonym kolorem piaskowca. Kolejny raz byliśmy pod wrażeniem miejsca, pod wrażeniem piękna przyrody.
Kiedy wjeżdżaliśmy na nasze miejsce kampingowe Alan dowiedział się, że nie może biegać po krzakach, ze względu na ryzyko spotkania z... włochatym pająkiem! Bleee! Dwa razy nie trzeba nam powtarzać, że mamy trzymać się od czegoś z daleka, zwłaszcza jeśli mowa jest o pająkach, albo o wężach. Tutaj zawsze jesteśmy zdyscyplinowani ;)
Nasze miejsce kampingowe w parku Zion |
Noc upłynęła nam przyjemnie na słuchaniu dźwięków zasypiającej razem z nami przyrody.
Z samego rana czekała nas pobudka, bardzo wczesna pobudka. Ze względu na covid w parku trzeba zrobić rezerwacje na busa. Zion NP rozwiązał sprawę tłoku samochodowego w bardzo dobry, według nas, sposób. Już jakiś czas temu do pewnych obszarów parku nie można dojechać prywatnym samochodem, a dostać się do nich można transportem parku - busami. O ile wcześniej do busa pakowało się tyle ludzi ile mogło, tak teraz, w pandemii, wchodziła do niego mniejsza liczba ludzi i dlatego, żeby wyeliminować sprawę przepychania się w kolejce, wprowadzono system rezerwacji miejsca na określone godziny. Gotowi więc o 7 pognaliśmy na stację odjazdu naszego busa. Nasz pierwszy przystanek to Zion Lodge, z którego mieliśmy wyruszyć na trasę Emerald Pools - dolną i górną część. Początek szlaku był dosyć stromy (Kayenta Trail), ale to był dopiero początek dnia, więc mieliśmy dużo siły. Kiedy udało się nam wejść już na pewną wysokość spojrzeliśmy sobie z góry na dolinę rzeki - naprawdę wydawało się nam, że idealnie pasowałyby tutaj dinozaury.
Piękna zieleń drzew wijąca się w około rzeki Virgin płynącej poniżej, do tego piaskowe kolory skał przebijające się pomiędzy krzewami, słońce, które oświetlało zbocze góry i do tego wszystkiego błękitne niebo - zabawa światłem i kolorem, pięknie, naprawdę pięknie to sobie wymyśliła natura. Zachwyceni widokiem naładowaliśmy "swoje baterie" i poszliśmy w stronę Upper Emerald Pool - miejsca, w którym zbiega się kilka wodospadów, a u podnóża góry tworzą się baseny. Na górze okazało się, że jest dosyć tłoczno, ciężko było znaleźć swoje miejsce w bezpiecznej odległości od innych, a w dodatku mieliśmy wrażenie, że baseny wody są wszędzie. Na szczęście szybko okazało się też, że jest duża rotacja ludzi. Miejsce przepiękne, słychać było śpiew ptaków schowanych w koronach drzew. Zdaliśmy sobie wtedy sprawę, że od kilku dni nie słyszeliśmy ich śpiewu. Chyba wszystkie ptaki z Utah mieszkają właśnie w tym parku. Nie dziwimy się im, duża ilość drzew na pewno oferuje im więcej niż gorące piaski pustyni. Pomimo bliskości wody miejsce okazało się dosyć duszne, nie dało się tutaj dłużej posiedzieć. Chwila na drobną przekąskę, szybka regeneracja sił i trzeba było uciekać w inną część szlaku - Lower Emerald Pool - miejsce dostępne również z innej ścieżki, bardzo prostej, wyremontowanej do tego stopnia, że dostępnej dla inwalidów, czy też wózków dziecięcych. Takie miejsca oznaczają, że będzie zawsze dużo w nich ludzi.
Emerald Pool |
Nauczeni doświadczeniem, że nie wszyscy szukają kontaktu z natura w połączeniu z wysiłkiem fizycznym, postanowiliśmy odbić w stronę zamkniętej (wtedy jeszcze w remoncie) części szlaku i spokojnie napatrzeć się na wodospad z innej perspektywy, bez strasznego tłumu innych amatorów wrażeń pięknych pejzaży. W końcu nie każdy ma ochotę przeskakiwać pień przewalonego drzewa. Kolejny widok przecudowny! Krajobraz bajka, ciężko opisać słowami jakie wywarł na nas wrażenie. Chłodna bryza zawiewająca z wodospadu była nagrodą zwieńczającą cały wysiłek szlaku. Pozachwycaliśmy się widokiem, schłodziliśmy się i odpoczęliśmy, a potem padł pomysł zjedzenia lodów. Musicie wiedzieć, że jesteśmy lodożercami! Nic nie motywuje nas do wędrówki jak nagroda w postaci zimnych lodów! Zeszliśmy do Zion Lodge i rozsiedliśmy się na trawie pod drzewem przed budynkiem. Udało mi się odkleić niemowlaka od siebie - tego dnia to ja byłam dzielnym piechurem z dzieckiem w nosidełku zdobywającym szlak i motywującym wyczerpanych wędrowców do wyiskania z siebie większej ilości sił - no jak kobieta z dzieckiem w nosidle dala rade, to oni nie dadzą ;) ?
Przerwa na lody, zimną kawę i kanapki |
Odpoczywaliśmy sobie miło w cieniu, przyleciały ptaki prosić o jedzenie robiąc jednocześnie przedstawienie dla naszych dzieci. Przez chwile mogliśmy nawet zamknąć oczy, posłuchać co mówi do nas wiatr, co przynosi ze sobą w podmuchu, poczuć zapachy drzew, trawy, lata...
Po krótkim odpoczynku przestudiowaliśmy szybciutko mapę szlaków i okazało się, ze mamy pod nosem jeszcze jeden krótki szlak, ale z jakże obiecującą nazwą - Grotto. Od razy przypomniały się nam Włochy, a dokładnie Sardynia i te piękne groty skalne. Jak nic, musimy sprawdzić co to za trasa, zwłaszcza, że z końca tego szlaku odjeżdżał bus na naszą kolejną atrakcje. Powiedzieć, że trasa Grotto nas rozczarowała, to jakby nic nie powiedzieć. Zwykły spacer przez las, a z naszymi wspomnieniami o grotach włoskich nie miał zupełnie nic wspólnego. Ba! Z żadnymi grotami nie miał nic wspólnego. I takie niespodzianki się też zdarzają w podróżach. Dobrze, że chociaż poszliśmy w dobrym kierunku i rozruszaliśmy kości po naszym pikniku.
Wpakowaliśmy się w autobus w stronę The Narrows - chyba najsłynniejszego szlaku w parku Zion. Planowaliśmy zrobić po drodze jeszcze jedną trasę, ale okazało się, że sporo ścieżek jest zamkniętych ze względu na osuwiska skalne, które zniszczyły szlaki, albo drogę dojazdową. Nie zrażając się niepowodzeniem pojechaliśmy w takim razie do końca trasy busa pogadać z Rangerami o słynnym szlaku The Narrows, żeby przygotować się na następny dzień do przejścia jakiejś jego części. W całym parku były ostrzeżenia o niebezpiecznych sinicach w rzece i o tym, żeby nie wchodzić do rzeki, bo jest to niebezpieczne. Ale przecież szlak the Narrows jest właśnie w rzece, to jak to tak? Na miejscu okazało się, że wszyscy bardzo nam odradzają korzystanie ze szlaku, że jest to niebezpieczne, że można się mocno pochorować, a jakiś czas temu czyjś pies to się zatruł i niestety zdechł w godzinę po kąpieli w rzece, więc naprawdę nie warto wchodzić do rzeki i ryzykować. Poczuliśmy się trochę zmieszani, w końcu widzieliśmy masę ludzi wracających ze szlaku. Co robić? W głowie mieliśmy tysiąc myśli, iść? Nie iść? Odpuścić taki piękny szlak? Nie wiadomo, czy jeszcze kiedyś będzie nam dane dotrzeć do tego parku, może to jedyna okazja? Wróciliśmy do naszego RV na późny obiad i postanowiliśmy przemyśleć sprawę. Co się może nam stać? Co tak naprawdę złego mogą nam zrobić sinice? Trochę dolegliwości żołądkowych, złe samopoczucie, zaburzenia ze strony układu nerwowego...no trochę słabo, zwłaszcza w podroży, zwłaszcza z małymi dziećmi pod opieką, zwłaszcza, że jeszcze trochę trasy mieliśmy przed sobą, do tego pandemia, więc słaba sytuacja do ewentualnego odwiedzania szpitala. Jak przekonać też pięciolatka, żeby nie maczał rąk w wodzie, nie oblizywał tych rąk, nie dotykał oczu, nie chlapał wodą "przypadkiem"? Sinice porażają układ nerwowy, nie muszą więc dostać się do naszego wnętrza tylko drogą pokarmową, a młody miał przecież ranę na nodze po przygodzie z kaktusem. No, ale tyle ludzi przecież widzieliśmy na szlaku, nie może być przecież tak źle. Wtedy dogrzebaliśmy się do konkretnych danych ze stacji pomiarowych, czarno na białym mieliśmy pokazane bezpieczne normy i wynik z wczorajszego dnia z analizą ilościową sinic w wodzie. Norma była wielokrotnie przekroczona. Ok! Postanowiliśmy, że odpuszczamy. Zrobiliśmy to z wielkim smutkiem, ale rozsądek wziął górę. Poczekamy na lepszy czas i wrócimy tutaj kiedy będą lepsze warunki! Trzeba wiedzieć kiedy wszechświat daje Ci znaki i korzystać z tych podpowiedzi. Park nas oczarował, sporo przeciwności nas spotkało, ale skupiliśmy się na pozytywnych rzeczach i na tym, co jeszcze dzisiaj przed nami.
Wieczorem planowaliśmy zrobić jeszcze jedną trasę w parku - The Watchman Trail - takie 5km na lepszy sen, jakby ktoś po dzisiejszym dniu stwierdził, że miał za mało chodzenia. Nasz mały Skrzat maszerował bardzo dzielnie i bardzo cieszył się na tę trasę. Bardzo podobał mu się park. Widać było po Nim radość z obecności zieleni - jednak pochodzenia nie oszukasz - w końcu Alan to dziecko lasu;)
Trasę robiliśmy w idealnej godzinie, było dużo chłodniej, przyjemniej i zaraz miał być zachód słońca. Wędrowaliśmy więc na górę bez ociągania się, stawiając krok za krokiem, chwilami bawiąc się w offroadowe autka, nasłuchując szumu strumyka, zgadując ile jest kroków do następnego zakrętu, czy holując "autko", któremu właśnie wybuchł silnik, bo wjechało na duży kamień - wyobraźnia dziecka, odpowiednio podsycona potrafi "góry przenosić". Dotarliśmy na szczyt w idealnym momencie - za 10 minut miał być zachód słońca.
Znaleźliśmy swoja miejscówkę na skałce, a Alan zachwycał się kaktusami. Miał ze sobą swój aparat i ćwiczył swoje umiejętności makrofotografii - dobrze, że miał aparat z dużym wyświetlaczem, bo na zawał byśmy chyba zeszli gdyby musiał przykładać wizjer aparatu do oka, tak blisko jak właśnie teraz blisko przysuwał obiektyw aparatu do kolców kaktusa. Na szczęście kilka przymiarek i w ocenie młodego fotografa zdjęcia okazały się idealne. Tym razem obyło się bez wyciągania igieł kaktusa ze skóry. Zachód słońca był przepiękny, kolory skał znów nas zauroczyły. Do tego spokój i cisza parku pochłonęła nas doszczętnie, aż do momentu kiedy nie wybuchłam śmiechem na widok spodni młodego. Bez wątpienia to był bardzo dobry dzień, nie może być inaczej kiedy kończysz go w spodniach, które na tyłku wyglądają tak :)
Komentarze
Prześlij komentarz