Z Dinosaur National Monument pojechaliśmy w stronę Colorado w kierunku drogi widokowej Hwy 139. Po drodze przejechaliśmy jeszcze przez miasteczko o ciekawej nazwie Dinosaur, gdzie większość ulic wzięła swoje nazwy od nazw dinozaurów. Miasteczko wygląda na takie, które czasy świetności ma już dawno za sobą. W różnych miejscach porozstawiane są figury dinozaurów, które kiedyś pewnie przyciągały turystów. Dzisiaj bardziej straszą, a właściwie nawet lepszym określeniem jest odstraszają ludzi. Pomalowane starą farbą, często odrapane, poobłupywane elementy - zdecydowanie nie jest to coś, co zachęca do zatrzymania się i spędzenia czasu w tym miejscu. Dinozaury obrazują smutny upadek miasteczka. Tego typu miejsca, to niestety częsty widok przy amerykańskich drogach. Opustoszałe, albo wymierające miasteczka to nieodłączny krajobraz samochodowych podróży po stanach.
Droga Hwy 139 biegnie z północy na południe, albo w drugą stronę, w zależności w którą stronę jedziesz :) Zarówno trasa w dół mapy jak i w górę na pewno ucieszy widokowo każdego, kto się nią porusza. Tereny w około autostrady są zajęte głównie przez pastwiska, więc na pierwszy rzut oka za dużo tam się nie dzieje. Co jaki czas można minąć opuszczoną chatę farmera, albo spotkać miejsca, w których gromadzi się bydło, ale ze względu na pejzaże droga nie jest nudna i monotonna. Droga ta przedziera się również przez góry i prowadzi przez jedną z najpiękniejszych tras górskich jakimi dane nam było w życiu jechać (Douglas Pass) - serpentyny na zboczu góry dodają jeździe sporej adrenaliny, a dodatkowo piękne widoki zapierają dech w piersi. Droga nie należy jednak do łatwych jeśli chodzi o przejazd RV. Jest wymagająca - boczne podmuchy wiatru, ciasne zakręty i... słaba nawierzchnia powoduje, że człowiek zjeżdża z niej zmęczony. Szczęśliwy, bo nakarmił duszę pięknymi pejzażami, zmęczony od wysiłku z walki z utrzymaniem pojazdu w drodze bez większych szkód. Czy warto więc jechać tą drogą, skoro tak telepie i trzęsie? W naszym przypadku nie musimy się długo zastanawiać nad odpowiedzią, bo odpowiedź jest jedna - zdecydowanie warto! Jednak nie tylko opowieści o pięknych widokach nas zachęciły do przejazdu tą trasą. W tym miejscu można spotkać najprawdziwsze dzikie mustangi! Colorado to w końcu najbardziej kowbojski stan! Nie może w nim zabraknąć nieodłącznego artefaktu prawdziwego kowboja - konia. Nie wierzyliśmy, że będziemy mieli takie szczęście, żeby spotkać dzikie konie, nie nastawialiśmy się tak na prawdę na to, ale w głębi serca bardzo tego spotkania pragnęliśmy! Taka przygoda nie zdarza się zbyt często, ale mieliśmy w sobie te malutką nadzieję, że będziemy tymi szczęściarzami. Mijając kolejne kilometry trasy (jeszcze zanim dojechaliśmy na przełęcz), byliśmy chwilami znudzeni widokiem bydła, płoty ciągnęły się w nieskończoność, a co chwila jeszcze trzeba było zwalniać na bramkach blokujących przejście dla krów - przejazd RV po takich nierównościach powodował, że zastanawialiśmy się, czy nasze talerze przetrwają z nami do wieczora. Ale każda ta niedogodność, czy zmęczenie drogą uciekły w jednej chwili, gdy udało się nam wypatrzeć dzikie konie! Małe stado składające się z około 6 sztuk w tym małego źrebaka. Przez chwile zastanawialiśmy się czy nas oczy nie mylą i czy nie są to przypadkiem konie hodowlane. Jednak brak ogrodzenia przekonał nas jakie mamy szczęście - najprawdziwsze dzikie konie! Spotkaliśmy dzikie mustangi!!! Za chwilę udało się nam wypatrzeć kolejną grupkę koni i dalej jeszcze jedną. Takie szczęście, taka radość. Oboje czuliśmy radość właściwie nie do wyrażenia. Mustangi - konie legendy. Każdy przecież o nich słyszał! Symbol Ameryki, tej dzikiej i prawdziwej. Po chwili przyszła też refleksja i smutek. To takie wyjątkowe by je spotkać, a teraz kraj kiedyś bogaty w te konie, dzisiaj musi mocno je chronić. Na myśl przyszły nam wszystkie te złe rzeczy, które człowiek wyrządził naturze i zrobiło się nam naprawdę smutno. Znacie te uczucie ekscytacji i jednoczesnego smutku? Nie potrafiliśmy się zdecydować, w którą stronę nasze uczucia powinny pójść. Ostatecznie droga wywiała nam z głowy rozmyślania o koniach. Wjechaliśmy na serpentyny górskie, gdzie chwilami musieliśmy pomagać sobie w zakrętach mimiką twarzy :) Będąc całkowicie poważnym, to w USA w górach bardzo rzadko są barierki zabezpieczające na drodze zakręty (no chyba, że mamy jakaś naprawdę straszną przepaść, ale taką wiecie naprawdę straszną). Jest to dobre jeśli chodzi o widoki, bo nic ich nie przysłania, ale człowiek zdecydowanie pewniej by się czuł na takiej górskiej trasie, na której krowa czai się za zakrętem, albo kolejny podmuch wiatru jaki doświadczasz sprawia, że cała buda od RV chodzi na boki, wiedząc, że od przepaści oddziela go jednak ta cienka blacha.
Kiedy emocje po przejeździe drogą 139 opadły i znów wjechaliśmy do stanu Utah zaczęliśmy się ponownie relaksować widokami. Nasz syn był przeszczęśliwy, że dzisiaj będziemy spali na najprawdziwszej dzikiej pustyni. Miejsce, które wybraliśmy na nasz nocleg było naprawdę przepiękne,. Było tak piękne, że jak tylko wysiedliśmy z naszego RV to wróciliśmy do niego po zachodzie słońca, a później, po położeniu dzieci spać, ja ustawiłam się z aparatem, żeby popstrykać fotki rozgwieżdżonego nieba, a Łukasz towarzyszył mi wsłuchując się w ciszę. Pustynia kiedy odbierasz ją wszystkimi zmysłami oprócz oczu jest niesamowita.
Nasze miejsce do spania było piękne, ale za jego nazwą kryła się smutna tajemnica - podobno legenda, ale jak było naprawdę, tego pewnie się nie dowiemy nigdy. Miejsce w którym spaliśmy to Dead Horse Point State Park w stanie Utah ("Park miejsca martwego konia"). Legenda o tym miejscu mówi, że kiedyś cowboye zapędzili w to miejsce dzikie konie, zapędzili je w zakole rzeki, wysoko nad urwiskiem - około 2000 stóp. Zagrodzili im drogę ucieczki i wyłapali konie, które chcieli, a resztę... Resztę zostawili na śmierć. Podobno przypadkiem zapomnieli rozmontować barierę/ogrodzenie, które umożliwiało trzymanie koni w jednym miejscu. Ich jedyna droga ucieczki została zablokowana, a one nie były wstanie ugasić swojego pragnienia pomimo, że widziały w dole wody rzeki Colorado - prawdziwa śmierć w męczarniach. Kolejny raz temat dzikich mustangów ścisnął nas za serce... Staliśmy w ciszy przy klifie, ciepły wiatr smagał nasze twarze, słońce niemiłosiernie paliło skórę, a ja nie dałam rady nic powiedzieć, czułam tylko jak łzy napłynęły mi do oczu, serce chciało wyskoczyć, pierś rwała się do krzyku, ale jednocześnie nie mogłam, bo w gardle czułam uścisk niemocy...to tylko legenda, nieprawdziwa historia, wymyślona, żeby ściągnąć ludzi w to miejsce - tak bardzo chciałabym w to wierzyć. Odwróciłam wzrok, sięgnęłam pamięcią do spotkania z dzikim mustangami i z całej siły trzymałam się myśli, że są wolne, dzikie i bezpieczne! Szczęśliwe!
My również byliśmy bardzo szczęśliwi, bo nasz syn zaczął z całą swoją energią wołać nas chcąc nam pokazać coś wyjątkowego. Młody znalazł kaktusa! Najprawdziwszego pustynnego kaktusa! Udało się mu spełnić swoje marzenie! Skoro jest kaktus, piach i praży słońce, to znaczy, że jest na najprawdziwszej pustyni. Rzucił się nam na szuję i jakby mógł wycałował całych. Ileż było radości w tym dziecku! Nasz mały fan kaktusów, taka prosta rzecz, kawałek rośliny, a wywołał takie pokłady radości u dziecka, tak duże, że ta radość przepłynęła i nas. Uśmiech mieliśmy już prawie do końca dnia...prawie, bo... młody tak się cieszył tym kaktusem, że nie był w stanie opanować tej radości, nosiło go cały czas. Co w tym złego? Nie był w stanie się opanować, skakał podczas późniejszego spaceru i wskoczył...w kaktusa!!! Pięciolatek i kolce kaktusa w stopie to nie jest dobre połączenie. Na szczęście obyło się bez wizyty u lekarza, a Alan był tak dzielnym podróżnikiem, że pomimo opuchniętego palca, nie skarżył się prawie w ogóle i dzielnie maszerował na kolejnych szlakach.
Komentarze
Prześlij komentarz