Nasza super błyskawica, nasza rakieta, nasza Toyotka niestety miała niemiłą przygodę...ktoś ją postanowił uszkodzić:( Wszystko wydarzyło się podczas jednej z naszych, tym razem dalszych wycieczek i jak to zawsze bywa pośrodku niczego.
Jechaliśmy sobie spokojnie, grzecznie i oczywiście przepisowo, aż tu nagleee BUM! Straszna Kia wjechała w nasz tył, gdy zatrzymaliśmy się za autem skręcającym w lewo. No nic, zdarza się przecież. Na szczęście ani nam, ani kierowcy strasznej kijanki nic się nie stało. Po szybkich oględzinach strat zepchnęliśmy auta na pobocze, by nie utrudniać ruchu.
Toyotka chwile po kolizji -trochę dostała bidulka
Dosłownie w 3 minuty od zdarzenia pojawił się przypadkowo na miejscu Border Patrol, który akurat jechał drogą i postanowił się zatrzymać i pomóc. Dobrze, że się pojawił, bo dziewczyna, która prowadziła Kie była w wielkim szoku, cała roztrzęsiona i nie do ogarnięcia. Wielki facet z wąsem (taki typ starszego Amigos) pomógł opanować sytuację i wszystkim się zajął powiadamiając odpowiednie służby. Po upływie kilku chwil pojawiły się aż dwa wielkie wozy strażackie (do wypadków ZAWSZE przyjeżdża straż). Po krótkiej rozmowie ze strażakami zdecydowaliśmy, że nikomu nie jest potrzebna pomoc lekarska, więc ich akcja skończyła się na sprzątnięciu elementów karoserii z jezdni. Musieliśmy jeszcze poczekać na policję, żeby spisać raport. Wezwanie policji w takich przypadkach jest jak najbardziej zasadne, ponieważ ludzie potrafią się wypiąć swojej winy, albo nawet całego zdarzenia (ludzkie zachowania są identyczne na całym świecie). Dla nas najważniejszą rzeczą było zdobycie numeru polisy ubezpieczeniowej sprawcy.
Biorąc pod uwagę jak wyglądała KIA, to my możemy mówić, że naszą Toyotkę, coś tam trochę poszarpało
W czasie oczekiwania na policję zadzwoniliśmy do naszego ubezpieczyciela zgłosić zdarzenie i podpytać o dalsze postępowanie. Nasza Toyotka była niewiele warta więc nie ubezpieczaliśmy jej w ramach polskiego odpowiednika AC, mieliśmy jedynie skromne road assistance polegające na odholowaniu samochodu do mechanika.
OK, ale po kolei.
Przyjechał Pan policjant, wielki i umięśniony :D i zaczął wszystkich przesłuchiwać. Pierwsze pytanie dotyczyło pasów, czy mieliśmy je zapięte? A drugie? Drugie - czy były one prawidłowo zapięte? - poczułam się trochę zaskoczona, bo było podchwytliwe;P W USA strasznie ścigają za jazdę bez pasów i lepią chętnie za to mandaty - przepis to przepis!
W trakcie naszej rozmowy okazało się, że Pan Policjant był w Polsce i miał kiedyś szkolenie z GROMem. No człowiek po prostu urósł w naszych oczach! Raz, że wiedział gdzie jest Polska! Dwa był w niej! A trzy musiał być swego czasu w jakiejś ciekawej jednostce skoro szkolił się z polskimi komandosami.
Wypełniliśmy formularze z wypadku (mi pomagał uprzejmy Pan z Border Patrol, który starał się z całych sił rozluźnić atmosferę) i czekaliśmy na wstępny raport policji. Co ciekawe w takim raporcie nie ma informacji, kto jest winny kolizji, ale policjant na miejscu ocenia sytuacje i wypisuje ewentualne mandaty. Cała ta procedura strasznie długo trwała, bo ponad 3h - wypełnianie dokumentów, opowiadanie co się stało, jak to się stało itd.
W całym tym naszym nieszczęściu odnalazłam jednak pozytywną rzecz - zawsze chciałam obejrzeć amerykański wóz policyjny od środka, miałam, więc ku temu małą okazję:)
Amerykańskie samochody policyjne są świetnie przystosowane do swojej roli, mają z przodu zamontowane okratowanie - do spychania samochodów z drogi, mają też dodatkowe światło na słupku bocznym umożliwiające kierowcy doświetlanie terenu w różnych kierunkach w przypadku poszukiwania kogoś/czegoś, poza tym są mega wyposażone w światełka. Jak policja zatrzymuje kogoś na poboczu, to zawsze z daleka jest bardzo dobrze widoczna, bo samochód świeci się jak choinka, wszystko mruga (nawet podświetlenie tablicy rejestracyjnej). Niestety nie dostaliśmy zaproszenia do środka auta, ale...jak się chce, to się znajdzie sposób, żeby osiągnąć swój cel. Poszłam więc do Pana policjanta jak siedział w samochodzie odnieść swój raport i wtedy miałam krótką okazję obejrzeć jak wygląda wnętrze auta. Pomijając bałagan jaki zrobił policjant reszta wyglądała naprawdę imponująco. Na wyposażeniu do swojej dyspozycji policjant miał m.in. laptopa i drukarkę, a pomiędzy siedzeniami była broń długolufowa (były 3 rodzaje - nie wiem jakiej, nie znam się, ale na pewno potrafiącej zrobić dużą dziurę pewnie prawie we wszystkim). Poza tym wnętrze wyglądało całkiem normalnie, jak w każdym typowym samochodzie.
Ale wracając do sprawy stłuczki, w zależności od rodzaju ubezpieczenia jakie posiada sprawca kolizji, w przypadku poważnego zniszczenia naszego auta albo zniszczenia uniemożliwiającego nam bezpieczne poruszanie się nim, albo chociażby na czas jego naprawy, możemy liczyć na auto zastępcze na koszt sprawcy do czasu rozstrzygnięcia się sprawy. W naszym przypadku mogliśmy z tego prawa skorzystać, ale z racji, że naszą toyotkę udało się jako tako naprawić na miejscu (pan od lawety wyprostował nam tłumik i podwiesił go, żeby się nie ciągnął) mogliśmy ruszyć w dalszą drogę bez dalszego tracenia naszego wycieczkowego czasu na odwiedziny w wypożyczalni. Odszedł nam też ewentualny późniejszy problem ściągania auta do domu.
Gdy wróciliśmy z naszej wycieczki zajęliśmy się sprawami związanymi z otrzymaniem pieniążków na naprawę auta. W pierwszej kolejności od policjanta dostaliśmy dostęp do bazy raportów, gdzie mogliśmy pobrać ten dotyczący naszego zdarzenia - jest to płatny raport, ale z racji, że byliśmy stroną dostaliśmy dostęp do niego za darmo. Następnie zaczęły się telefony do ubezpieczalni. I tutaj mała podpowiedź - warto przejść się do lekarza w sprawie jakiegokolwiek bólu, nawet jeśli na miejsce kolizji nie był wzywany ambulans - jedną z najczęstszych dolegliwości jest ból szyi. Dzwoniąc do ubezpieczalni należy opowiadać jak to źle się czujemy, że coś tam nas boli, że jeszcze czekają nas wizyty u lekarza itd. Dzięki temu możemy liczyć na troszkę wyższe odszkodowanie. My nie bawiliśmy się w takie zagrywki, bo szkoda nam było tracić czas i nerwy, no i przede wszystkim nic nam się nie stało (nie ma co na siłę szukać problemów, zwłaszcza zdrowotnych). Zresztą nasze ubezpieczenie zdrowotne obejmowało tylko nagłe wypadki (czyli od razu po kolizji, a nie po kilku dniach), więc ewentualne koszty wizyty w przychodni musielibyśmy pokryć całkowicie z własnej kieszeni, a potem odzyskiwać pieniądze od ubezpieczalni (ubezpieczenie obejmuje też koszty leczenia poszkodowanego).
Po pierwszych rozmowach z ubezpieczalnią udaliśmy się z toyotą do wskazanego przez ubezpieczalnie warsztatu na wycenę naprawy Tam standardowo - zdjęcia, oględziny i wstępne oszacowanie naprawy powstałej szkody. Po kilku dniach dostaliśmy dokładną wycenę, która nas zaskoczyła, bo auto nie wyglądało na takie, że "aż tyle trzeba zrobić". Wycena opierała się całkowicie na oryginalnych i nowych częściach, więc się uzbierała duża kwota, dużo przewyższająca wartość autka :(
Dostaliśmy od ubezpieczalni dwie opcje do wyboru:
- oddajemy im auto i dostajemy za nie kasę lub
- zatrzymujemy auto i dostajemy mniejszą gotówkę.
Z racji, że potrzebowaliśmy samochodu i ciężko byłoby nam znów szybko znaleźć coś dobrego i w rozsądnej cenie, postanowiliśmy zostawić sobie auto i wziąć niższe odszkodowanie. Wymyśliliśmy, że znajdziemy warsztat nie w stylu "u lala", tylko taki, jak to się mówi, z przysłowiowym "Panem Mieciem złotą rączką", co czarować potrafi i na siłę nowych i koniecznie markowych części nie pcha, tam gdzie nie trzeba. Niestety objeździliśmy z 5 warsztatów w okolicy i wszystkie chciały tylko i wyłącznie zrobić nam auto z oryginalnych i markowych części, zero kompromisu. Przecież odblask można wstawić innej firmy i też będzie spełniał swoją rolę, a na mechanikę/wygląd auta nie wpłynie negatywnie:)
Ostatecznie z pomocą przyszła nam kochana Rodzinka polecając nam ich znajomego mechanika. Postanowiliśmy skorzystać z jego usług. Efekt wyszedł fantastyczny, toyota wygląda i śmiga prawie jak nowa :)
Toyotka po wizycie w samochodowym SPA:)
Pieniążki za szkodę dostaliśmy, a jakże, w postaci czeku do realizacji w banku:) Co ciekawe list przyniósł kurier i z racji naszej nieobecności w domu, zostawił kopertę pod drzwiami - na cały weekend.
Od tamtego wydarzenia minęło kilka dobrych miesięcy, a toyota jest wciąż sprawna i jeszcze nam służy. Może już nie będziemy zabierali jej na dalekie podróże (mamy drugie autko), ale na pewno jeszcze trochę pobędzie z nami. W końcu V6 pięknie brzmi i pięknie się zrywa - jest moc!
I jeszcze ważna rzecz jakiej się nauczyliśmy po tej przygodzie?
W Stanach każdy może mieć prawo jazdy, ale nie każdy musi umieć jeździć, co obserwujemy codziennie na drodze.
dobrze, że nic nikomu się nie stało i że Wasze 4 kółka nadal sprawne, bez samochodu w USA to chyba jak bez ręki?!
OdpowiedzUsuńBez auta jest naprawdę ciężko.
Usuń